Polecamy artykuł w ostatnim wydaniu WPROST nt. sytuacji na rynku energetyki wiatrowej i zielonych certyfikatów. Autor Grzegorz Sadowski zadaje pytanie- czy koncerny energetyczne mogły przewidzieć, że rynek certyfikatów się załamie? Ostrzeżenia były już w 2010 r. W 2011 r. w Instytucie Energetyki Odnawialnej powstał raport analizujący możliwość wystąpienia nadpodaży na rynku certyfikatów. Już wówczas ostrzegano, że lada moment na rynku pojawi się taka ilość certyfikatów, że cena się załamie. Proponowano też jakie należy podjąć kroki, by temu zapobiec, w tym jak ochronić mniejszych i niezależnych wytwórców zielonej energii.
- Wiedzieliśmy już w 2009 r. i w 2010, że na rynku nastąpi nadpodaż. W 2011 roku napisaliśmy ostrzegawczy raport, którego wniosków Ministerstwo Gospodarki przez kilka miesięcy nie chciało przyjąć do wiadomości, odebrać raportu i opublikować. Osoby wspierające ministerstwo przy przekazywaniu pracy - wg naszego silnego przekonania związane z koncernami - argumentowały, że to nie jest żaden problem, że będzie działał wolny rynek i wszystko się ureguluje – mówi Grzegorz Wiśniewski, prezes instytutu i koordynator tego raportu.
Według niego na rynku istniała wówczas asymetria informacyjna. – Byli ludzie i podmioty, które wiedziały co się dzieje i że jest w tym ryzyko nieuzasadnionego prawem UE wsparcia. Zielone certyfikaty mogły wytwarzać np. działające od dawna i już zamortyzowane elektrownie wodne. Do tego doszedł kluczowy czynnik, czyli gigantyczna skala współspalania – mówi Wiśniewski. Chodzi o to, że elektrownie węglowe mogą spalać biomasę i w ten sposób bez większych kosztów i bez nowych mocy także uzyskiwać zielone certyfikaty. – To naturalnie prowadziło do pojawienia się masy certyfikatów z technologii, które zgodnie z celem regulacji – osiągniecie odpowiednego wolumenu energii z OZE w 2020 roku - nie powinny ich dostawać. Przyrost nowych mocy też dawał coraz większe efekty, gdyż z każdym rokiem farmy wiatrowe robiły się coraz wydajniejsze, stawiano większe i wyższe wiatraki o rosnącej wydajności. Przez dekadę ich wydajność z 1 MW skoczyła z 1200 MWh/rok do 2600 MW – mówi Wiśniewski.
Jak twierdzi w koncernach energetycznych zwyciężyło myślenie krótkoterminowe. – Liczyła się prosta księgowość, skoro jest taniej, zamiast 280 zł opłaty zastępczej płacimy 220 zł, to będzie dobrze. Pamiętam jak tworzyliśmy ten system w 2003 roku i chcieliśmy, by była tam założona cena minimalna certyfikatów na poziomie 140 zł. Ministerstwo jednak jej nie chciało i ówczesna decyzja doprowadziła ostatecznie do tej sytuacji w której nie ma winnych, ale są olbrzymie straty przerzucane przez koncerny na sektor OZE, które uderzają w zaufanie do państwa, w gospodarkę i w podatnika – mówi.
Pełna wersja artykułu na WPROST